Ostatni wpis dotyczący planowania opublikowałam pod koniec 2022 roku – przedstawiłam wtedy mój nowy Bullet Journal. Najwyższy czas na mały update, jak sobie radzę półtora roku później. Czy nadal używam BuJo, jak wygląda moja organizacja czasu. Zapraszam do lektury!
W dziedzinie planowania zaszła u mnie mała rewolucja. A nawet można powiedzieć – ewolucja, bo uporządkowałam i ubrałam sobie w słowa to, co intuicyjnie już od dawna robiłam.
Po kroczku do celu
Rozbijanie długoplanowych projektów na mniejsze etapy to nic nowego, od dawna to stosuję i pisałam o tym na blogu już pięć lat temu. Duży cel, bardzo poważny, nierzadko zmieniający życie (jak w moim przypadku wydanie książki i założenie firmy i własnego wydawnictwa i sklepu internetowego) wywołuje raczej przerażenie niż ekscytację. Jeśli jednak potraktujemy go jako zbiór mniejszych celów, automatycznie zaczyna wydawać się łatwiej osiągalny i wcale nie taki straszny.
Jak wiecie, w ubiegłym roku byłam stypendystką ministerstwa kultury i gros czasu poświęcałam książce o polskich elementarzach. W lutym ostatecznie zamknęłam ten projekt i… pojawiło się pytanie, co dalej. Oczywiście, cały czas działa mój sklep, książka Italik. Pisz ładniej się sprzedaje, przygotowuję dwie kolejne, ale jeśli chodzi o codzienną pracę intelektualną, nadszedł czas na nowe wyzwania.
Rok podzielony na kwartały
Kiedy zastanawiałam się, co dalej, a raczej – jak się zabrać do pracy nad czymś nowym (nie związanym z tematyką bloga, o konkretach nie chcę jeszcze pisać), wpadła mi w ręce książka pod tytułem The 12 Week Year, Get More Done in 12 Weeks Than Others Do in 12 Months Briana P. Morana i Michaela Lenningtona (jest polskie tłumaczenie). Nie jest to ani nowa pozycja, ani dobrze napisana (typowy amerykański poradnik, 10% treści, 90% wodolejstwa i powtarzania w kółko tego samego). Jednak pojawiła się w moim życiu w idealnym momencie, a kilka akapitów bardzo do mnie przemówiło.
Tl; dr – zamiast planować na 12 miesięcy, rób to na 12 tygodni. Kwartał staje się rokiem, a każdy tydzień to odpowiednik miesiąca.
Przy takim podejściu unikamy typowej dla całorocznego planowania sytuacji – styczeń, luty, marzec nie robimy nic, bo „jest jeszcze tyyyle czasu”, potem coś tam dłubiemy, potem są wakacje, we wrześniu znowu zryw, potem chwila oddechu i w listopadzie się okazuje, że rok przebimbany.
Mając w ciągu dwunastu miesięcy aż 4 trzymiesięczne okresy jesteśmy:
a) mniej narażeni na prokrastynację
b) cztery razy ekscytujemy się nowym początkiem
c) mamy nasz cel cały czas na oku
Mój „nowy rok” w praktyce
Trzymiesięczny „rok” zaczęłam od poniedziałku (jakżeby inaczej!) 4 marca. Mój „sylwester” wypadnie zatem dokładnie w Dzień Matki 26 maja. Rozplanowałam go sobie w książkowym kalendarzu, który całkiem przypadkowo wpadł mi w ręce. Jak wiecie, od lat nie korzystam z tradycyjnych kalendarzy i planerów, tylko z Bullet Journala (choć zawodowe dead line’y i osobiste Ważne Daty dla pewności zaznaczam w kalendarzu Google). Tym razem jednak rozpisałam sobie te dwanaście tygodni w kalendarzu, na razie wyznaczając zadania na pierwszy miesiąc. Póki co idę jak burza. 🙂
Do codziennego planowania wciąż i niezmiennie używam Bullet Journala i nadal jest to notes Devangari, zapisałam mniej niż połowę. Nie robię dniówek, same tygodniówki. Nie kreślę tabelek, trackerów, nie ozdabiam, ale często wklejam „pamiątki” typu bilet wstępu, wizytówka. Ten system planowania świetnie mi się sprawdza od niemal 9 lat. Piszę w nim piórem wiecznym, które wymusza wolniejsze tempo, dzięki temu BuJo wygląda schludnie.