URBAN SKETCHING – SKĄD BRAĆ ZDJĘCIA BUDYNKÓW?
Rysowanie architektury to zajęcie, które polecam na blogu od lat. Kreatywne i dające dużo radości. Budynki lub ich detale to bardzo wdzięczni modele. Niezależnie od tego, czy chcesz się nauczyć rysować domy, czy pobawić w wirtualny urban sketching – potrzebne będą zdjęcia. Skąd je brać?
UCZĘ SIĘ PISAĆ LEWĄ RĘKĄ! PO CO MI TO?
Jakiś czas temu zaczęłam pisać lewą ręką (jestem praworęczna, więc jest to dla mnie tzw. ręka niedominująca). W dzisiejszym artykule opowiem, skąd taki pomysł i dlaczego Ciebie również do tego namawiam. Zapraszam do lektury!
GOTYK NA DOTYK – URBAN SKETCHING W TORUNIU
Ubiegłoroczna czerwcowa wycieczka do Torunia była okazją, by nacieszyć się ukochanym gotykiem i zrobić kilka urbansketchingowych rysunków. W dzisiejszym artykule nie tylko je pokażę, ale i podpowiem, jak rysować w (nierysującym) towarzystwie.
PISMO SPENCERA (Spencerian Script) – DELIKATNE I ROMANTYCZNE
Choć pismo Spencera powstało z myślą o korespondencji handlowej, współcześnie kojarzy się raczej z listami miłosnymi, jest bowiem uroczo staroświeckie. Jeśli szukasz kroju filigranowego, romantycznego, na specjalne okazje – polecam Twojej uwadze Spencerian Script.
SKUTECZNA METODA PLANOWANIA – PODZIEL ROK NA KAWAŁKI
Ostatni wpis dotyczący planowania opublikowałam pod koniec 2022 roku – przedstawiłam wtedy mój nowy Bullet Journal. Najwyższy czas na mały update, jak sobie radzę półtora roku później. Czy nadal używam BuJo, jak wygląda moja organizacja czasu. Zapraszam do lektury!
W dziedzinie planowania zaszła u mnie mała rewolucja. A nawet można powiedzieć – ewolucja, bo uporządkowałam i ubrałam sobie w słowa to, co intuicyjnie już od dawna robiłam.
Po kroczku do celu
Rozbijanie długoplanowych projektów na mniejsze etapy to nic nowego, od dawna to stosuję i pisałam o tym na blogu już pięć lat temu. Duży cel, bardzo poważny, nierzadko zmieniający życie (jak w moim przypadku wydanie książki i założenie firmy i własnego wydawnictwa i sklepu internetowego) wywołuje raczej przerażenie niż ekscytację. Jeśli jednak potraktujemy go jako zbiór mniejszych celów, automatycznie zaczyna wydawać się łatwiej osiągalny i wcale nie taki straszny.
Jak wiecie, w ubiegłym roku byłam stypendystką ministerstwa kultury i gros czasu poświęcałam książce o polskich elementarzach. W lutym ostatecznie zamknęłam ten projekt i… pojawiło się pytanie, co dalej. Oczywiście, cały czas działa mój sklep, książka Italik. Pisz ładniej się sprzedaje, przygotowuję dwie kolejne, ale jeśli chodzi o codzienną pracę intelektualną, nadszedł czas na nowe wyzwania.
Rok podzielony na kwartały
Kiedy zastanawiałam się, co dalej, a raczej – jak się zabrać do pracy nad czymś nowym (nie związanym z tematyką bloga, o konkretach nie chcę jeszcze pisać), wpadła mi w ręce książka pod tytułem The 12 Week Year, Get More Done in 12 Weeks Than Others Do in 12 Months Briana P. Morana i Michaela Lenningtona (jest polskie tłumaczenie). Nie jest to ani nowa pozycja, ani dobrze napisana (typowy amerykański poradnik, 10% treści, 90% wodolejstwa i powtarzania w kółko tego samego). Jednak pojawiła się w moim życiu w idealnym momencie, a kilka akapitów bardzo do mnie przemówiło.
Tl; dr – zamiast planować na 12 miesięcy, rób to na 12 tygodni. Kwartał staje się rokiem, a każdy tydzień to odpowiednik miesiąca.
Przy takim podejściu unikamy typowej dla całorocznego planowania sytuacji – styczeń, luty, marzec nie robimy nic, bo „jest jeszcze tyyyle czasu”, potem coś tam dłubiemy, potem są wakacje, we wrześniu znowu zryw, potem chwila oddechu i w listopadzie się okazuje, że rok przebimbany.
Mając w ciągu dwunastu miesięcy aż 4 trzymiesięczne okresy jesteśmy:
a) mniej narażeni na prokrastynację
b) cztery razy ekscytujemy się nowym początkiem
c) mamy nasz cel cały czas na oku
Mój „nowy rok” w praktyce
Trzymiesięczny „rok” zaczęłam od poniedziałku (jakżeby inaczej!) 4 marca. Mój „sylwester” wypadnie zatem dokładnie w Dzień Matki 26 maja. Rozplanowałam go sobie w książkowym kalendarzu, który całkiem przypadkowo wpadł mi w ręce. Jak wiecie, od lat nie korzystam z tradycyjnych kalendarzy i planerów, tylko z Bullet Journala (choć zawodowe dead line’y i osobiste Ważne Daty dla pewności zaznaczam w kalendarzu Google). Tym razem jednak rozpisałam sobie te dwanaście tygodni w kalendarzu, na razie wyznaczając zadania na pierwszy miesiąc. Póki co idę jak burza. 🙂
Do codziennego planowania wciąż i niezmiennie używam Bullet Journala i nadal jest to notes Devangari, zapisałam mniej niż połowę. Nie robię dniówek, same tygodniówki. Nie kreślę tabelek, trackerów, nie ozdabiam, ale często wklejam „pamiątki” typu bilet wstępu, wizytówka. Ten system planowania świetnie mi się sprawdza od niemal 9 lat. Piszę w nim piórem wiecznym, które wymusza wolniejsze tempo, dzięki temu BuJo wygląda schludnie.
KAZIMIERZ PROMYK – CZŁOWIEK, KTÓRY NAUCZYŁ POLAKÓW CZYTAĆ
Kiedy słyszymy hasło „elementarz” – myślimy o podręczniku Mariana Falskiego. Tymczasem to starszy o pokolenie Konrad Prószyński znany jako Promyk (nomen omen) rozświetlił mroki polskiego analfabetyzmu w wymiarze wręcz nieprawdopodobnym.
Promyk podobnie jak Falski pochodził z Kresów. I tak jak on autorem elementarzy został przypadkowo. O ile podręczniki Falskiego popularność zdobyły przede wszystkim dlatego, że powszechnie korzystano z nich w szkołach, o tyle książki Prószyńskiego kupowano dobrowolnie: rodzice – dzieciom, prywatni nauczyciele – uczniom, dorośli analfabeci – sami dla siebie.
Litery na ścianie stodoły
Podczas wakacyjnego pobytu na Mazowszu Ksawery Prószyński po raz pierwszy zetknął się bezpośrednio z ciemnotą chłopów. W całej wsi nikt nie potrafił czytać, a dzieci nie rozumiały nauczyciela uczącego po rosyjsku. Postanowił temu zaradzić: na ścianie stodoły wymalował kilka prostych wyrazów, sylab i liter. Zaciekawieni mieszkańcy wsi próbowali zgadywać, co oznaczają tajemnicze znaki. Wtedy zjawiał się Prószyński i zaczynał lekcję – tłumaczył co oznaczają poszczególne litery, jak się je wymawia i jak je łączyć w wyrazy. Jako że metoda okazała się skuteczna, ułożył i w 1874 roku wydał obrazkowy elementarz dla samouków. Pierwsza wersja, Elementarz ścienny, nawiązująca do lekcji na ścianie stodoły okazała się niepraktyczna, opracował więc drugą, tradycyjną książkową. Elementarz, na którym nauczysz czytać w 5 albo 8 tygodni z roku 1875 zyskał już niebywałe powodzenie. Cztery lata później wyszła Obrazkowa nauka czytania i pisania.
Wszystkie książki były nastawione na nauczanie domowe dzieci i dorosłych oraz samouctwo wspierane przez kogoś piśmiennego. Publikacje te – co było typowe dla autorów drugiej połowy XIX wieku – Prószyński podpisywał pseudonimem literackim. Jako Kazimierz Promyk jest dziś bardziej znany niż pod prawdziwym nazwiskiem. Z czasem podręczniki Promyka trafiły także do szkół.
Self-made man
Lubię sobie wyobrażać, że dziś Promyk byłby mistrzem autopromocji na Tik-Toku i Instagramie. Sto pięćdziesiąt lat temu poradził sobie świetnie bez mediów społecznościowych tworząc samowystarczalne imperium wydawnicze. Sam pisał, drukował i sprzedawał książki, broszury, kalendarze. Miał zarówno stacjonarną księgarnię w Warszawie, jak i wysyłkową, obsługującą cały kraj. Publikował nie tylko elementarze – same tytuły jego książek dowodzą, jak wszechstronnym był człowiekiem: Geografia początkowa – przewodnik dla uczących (Warszawa 1874), O księdzu Stanisławie Staszycu (Warszawa 1875), Jak zbierać mierzwę czyli nawóz i urządzać gnojownie (Warszawa 1883), Ciekawe zjawiska w świecie, co choć ludzie na nie ciągle patrzą, ale ich zwykle nie rozumieją (Warszawa 1884), Budowanie z piasku i krycie budynków (Warszawa 1903).
Wisienką na torcie była sprzedająca się w gigantycznych nakładach założona i wydawana przez Prószyńskiego „Gazeta Świąteczna”, którą szczególnie upodobali sobie chłopi. Pod koniec XIX wieku ukazywała się w nakładzie aż 30 tysięcy egzemplarzy. Świetnym pomysłem, który wpłynął na jej popularność było zaproszenie czytelników do redagowania. Na łamach gazety ukazywały się ich artykuły dotyczące lokalnych spraw. Pismo wychodziło aż do drugiej wojny światowej, po śmierci Promyka redagowały ją jego dzieci (miał ich… jedenaścioro), które wraz z żoną wydawcy przejęły rodzinny biznes.
Wszystkie głosy i brzmienia
Prószyński – cieszący się dużą popularnością, w pewnych kręgach graniczącą z histerycznym uwielbieniem – odważył się na krok, który wprawił w konsternację nawet najzagorzalszych zwolenników. Otóż ni mniej ni więcej, tylko stworzył… nowy polski alfabet. Miał on aż 47 znaków, które miały oddać wszystkie głosy i brzmienia występujące w mowie polskiej. Pomysł nie spotkał się ze zrozumieniem, skrytykował go nawet wielki entuzjasta Promyka, Żeromski.
Niezrażony chłodnym przyjęciem autorskiego abecadła, Prószyński zaczął je wprowadzać w „Gazecie Świątecznej” od 2 kwietnia 1889. Później zastosował nowy alfabet we fragmentach Obrazkowej z 1892 roku, a edycję z 1916 roku (wyszła już po śmierci Promyka) wydrukowano już całkowicie nowym alfabetem. Niestety, poza nim samym nikt inny nie używał promykowego abecadła i dziś nikt już o nim nie pamięta…
Nauczyć pisać w 6 albo 8 tygodni
Elementarz miał w ciągu 39 lat aż 66 wydań (1 280 000 egzemplarzy), a Obrazowa nauka pisania i czytania dla samouków 17 wydań (540 000 egzemplarzy) i wychodziła aż 41 lat. Książki wznawiano po kilka razy w roku. Zastanawiając się nad fenomenem Prószyńskiego trzeba sobie uświadomić, z czym przyszło mu się zmierzyć. Przed laty czterdziestu-trzydziestu co dziesiąty ledwo człowiek w naszym kraju i narodzie czytać umiał. (…) Dziś jednak, chwała Bogu, jest o wiele już lepiej, bo na dziesięciu – trzech umie czytać, a są takie wsie, gdzie umie połowa, lub i większa część, a nawet prawie wszyscy już młodzi i dorośli. Ale na ogół jeszcze dobrze nie jest podsumował na początku XX wieku swoją 30 już lat trwającą walkę z analfabetyzmem. 70% analfabetów w społeczeństwie wydaje się z dzisiejszej perspektywy przerażająco wysoką liczbą, tymczasem dla Promyka był to sukces w porównaniu ze stanem wyjściowym.
Co ciekawe, nawet we współczesnych opracowaniach notorycznie przekręcana jest nazwa Elementarz, na którym nauczysz czytać w 5 albo 8 tygodni. Poirytowany Promyk żalił się: przytaczający tytuł tego elementarza lub drukarze drukujący ich pisma, w miejscu tem często popełniają pomyłkę, która rzucać może na ten napis posądzenie o bezmyślność. Dodają tu błędnie od siebie wyraz „się”, tak jak gdyby tytuł elementarza przeznaczony był przez autora do odczytywania nie przez tych, którzy uczyć chcą lub powinni, lecz dla nieumiejących jeszcze czytać, dla nieczytelnych. Oczywiście nikt bez pomocy drugiej osoby ani w 5, ani w 8 tygodni samodzielnie nie nauczyłby „się” czytać. Dlatego w podręcznikach zawarte są dokładne wskazówki dla uczących.
Promykowy „print”
Nowatorstwo elementarza Prószyńskiego polegało na wprowadzeniu od początku czytania całymi sylabami. Pa wprowadzeniu wszystkich samogłosek i dwóch spółgłosek (b, t) od razu można było czytać i pisać krótkie teksty. Przy czym demonstrowane były rożne kształty i wielkości liter, zarówno drukowanych, jak i pisanych. W Obrazowej nauce najpierw pojawiają się kanciaste literki. Nadaję literom kształt taki, aby uczeń niewprawną jeszcze ręką mógł go z łatwością naśladować i aby zarazem rękę wprawiał stopniowo, pisał Promyk.
Kolejny etap pisania to uproszczone litery przypominające współczesny print – są minimalistyczne i nie łączą się ze sobą w słowach. Dopiero później autor pokazuje klasyczną elementarzową kursywę w różnych wersjach (np. b zamknięte i otwarte, litery z pętelkami i bez). Na końcu książki pojawia się elegancki wzornik kursywy angielskiej z dosyć skomplikowanymi literami – nie bardzo wiadomo, co uczeń miałby z nim począć. Być może jest to propozycja pisma, do którego powinien dążyć pilnie ćwicząc kaligrafię (można je zobaczyć w nagłówku tego artykułu).
Najlepszy elementarz świata
Najlepszy Elementarz Świata. Znakomity Elementarz Polski Konrada Prószyńskiego (Promyka) brzmiał tytuł artykułu w jednym z pism pedagogicznych, nawiązujący do wystawy 500 elementarzy z całego świata urządzonej w 1892 roku przez londyńskie Towarzystwo Pedagogiczne. Podręcznik Promyka uznano tam za najbardziej przystępny, a metodę za najłatwiejszą. Dziś elementarze tego autora również oceniamy pozytywnie – na pewno ich plusem są liczne rysunki ułatwiające kojarzenie liter, urozmaicone liternictwo i nowatorska w tamtych czasach metoda zgłoskowa (sylabowa). Największą natomiast wadą są, typowe dla dawnych elementarzy, toporne, pozbawione sensu teksty, przeważnie wyliczanki dziwacznych słów, np. cep, cap, caca, pucy, pace, pac. Krytykował je (nie tylko zresztą u Promyka) Falski, nazywając „żargonem elementarzowym” i ubolewając, że skutecznie zniechęcają pierwszoklasistów, którzy na początku szkoły rwą się do czytania.
Skromne, taniutkie, wydawane masowo elementarze Promyka były praktyczną realizacją pozytywistycznych haseł pracy u podstaw: uczyły pisać polski lud. Nie sposób przecenić ich znaczenie dla walki z analfabetyzmem Polaków w okresie zaborów.
Kazimierz Promyk to jeden z bohaterów mojej nowej książki o polskich elementarzach, od KEN do końca PRL, którą napisałam w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (na rok 2023). Praca nad książką dała mi wiele radości. Mam nadzieję, że kiedy trafi w ręce Czytelników, im również sprawi frajdę.
Tymczasem zapraszam do sklepu KLEKSOGRAFIA po podręcznik ładnego pisania Italik. Pisz ładniej i zeszyty ćwiczeń – to najlepszy sprawdzony sposób na poprawę charakteru pisma. Więcej o mojej książce można dowiedzieć się tutaj (klik!)
ZNANE OBRAZY W FILMIE „CHŁOPI”
Wisienką na torcie w animowanej adaptacji „Chłopów” Władyslawa Reymonta są wplecione w film znane obrazy. Zapraszam do wspólnego przyjrzenia się kilku z nich.
Ożywione malarstwo to świetny pomysł twórców filmu „Chłopi” (DK Welchman, czyli Doroty Kobieli i Hugh Welchmana). Dodaje filmowi urody, a tropienie obrazów jest fajną zabawą. Stu malarzy, którzy stworzyli filmową animację inspirowało się zarówno bardzo znanymi dziełami, które większość z nas rozpozna bez pudła, jak i mniej oczywistymi, które być może film pomoże odkryć na nowo. W „Chłopach” oprócz polskich odnajdziemy obrazy van Gogha, Vermeera czy Muncha. Jeśli chcesz je porównać z oryginałami, zajrzyj na instagramowy profil filmu (@chlopifilm).
(Nie tylko) Młoda Polska
W „Chłopach” (docenionych nagrodą Nobla co prawda dopiero w latach międzywojennych, ale napisanych na samym początku XX wieku) jest to, co młodopolskiej sztuce najważniejsze: wiele wątków, język stylizowany na wiejski, barwne, wręcz impresjonistyczne opisy przyrody, w rytm której toczy się życie w Lipcach. Nic dziwnego, że twórcy filmu, którzy zachowali reymontowski podział na cztery pory roku, inspirowali się malarstwem tego okresu: obrazami Juliana Fałata, Leona Wyczółkowskiego, Władysława Ślewińskiego, Ferdynanda Ruszczyca, Alfreda Wierusz-Kowalskiego czy Jana Stanisławskiego. Nie sposób jednak przeoczyć, że animacja nawiązuje przede wszystkim do stylu wielkiego realisty Józefa Chełmońskiego, co moim zdaniem wyszło na dobre, bo nie „ukrywa” twarzy aktorów (jak w „Twoim Vincencie”, również autorstwa Welchmanów).
Nie tylko polscy widzowie mogą się pobawić w tropienie malarstwa w filmie „Chłopi”, bo wpasowano w kadry również obrazy zagraniczne (już nie tylko z końca XIX i początku XX wieku), na przykład „Dziewczynę z perłą” Vermeera (Jagna w kościele), „Żniwa” Pietera Breughla starszego (mieszkańcy Lipiec pracują na polu) i „Popołudnie, odpoczynek po pracy” van Gogha (Kowal i Antek odpoczywają pod stogiem zboża).
„Bociany”, Józef Chełmoński (1900)
Ten obraz pojawia się na samym początku „Chłopów”, a postaci na nim widoczne to zapewne (nieobecni niestety w filmie) Kuba i Witek, czyli parobek i pastuszek-sierota pracujący w gospodarstwie Borynów.
Chełmoński pokazał bociany przylatujące, akcja toczy się jesienią, ale nie ma to znaczenia w tej scenie, która wprowadza nas w świat Reymonta – dziewiętnastowieczną polską wieś. Na pierwszym planie obrazu są dwie osoby: oracz siedzący na polu, któremu towarzyszy chłopiec, może syn. W tle widać kryte strzechą chałupy i krowy zaprzężone do pługa. Wieśniacy pracują razem, a może mały przyniósł właśnie ojcu z domu obiad (ziemniaki i zsiadłe mleko, a może żurek i ziemniaki omaszczone skwarkami?) w glinianym naczyniu zwanym dwojakami. Chwila odpoczynku od pracy w polu to okazja by spojrzeć w niebo – symbolicznie oderwać się od prozy życia.
Mimo, że pokazana przez Chełmońskiego sytuacja jest banalna, pozornie nieciekawa, „Bociany” przykuwają uwagę, zmuszają by przyjrzeć im się bliżej zgłębiając detale. Może to spokój, którym emanuje spokojny krajobraz i odpoczywający, zapatrzeni na bociany chłopi rzuca czar na odbiorcę? A może nadzieja, którą symbolizują te ptaki – jeśli założą gniazdo na widocznej w tle topoli, gospodarzom będzie się dobrze wiodło.
Józef Chełmoński namalował „Bociany” jako dojrzały już mężczyzna i uznany artysta, kiedy po studiach w Monachium i paryskich sukcesach (także, co u malarza nie takie oczywiste, finansowych) zamieszkał w dworku w Kuklówce pod Grodziskiem Mazowieckim. Być może zainspirował się scenkami widywanymi na co dzień, a może tym, co zapamiętał z dzieciństwa, które spędził pod Łowiczem we wsi Boczki (która dziś na jego cześć nosi nazwę Boczki Chełmońskie) albo z wypraw na Ukrainę i Podole. Wieś malował Chełmoński przez całe życie, co zresztą w Paryżu wzbudzało zachwyt – egzotyczną tematyką, bogactwem uchwyconych pędzlem charakterów ludzkich i stonowaną kolorystyką.
„Babie lato” Józef Chełmoński (1875)
Wzorowana na obrazie Chełmońskiego scena jest jedną z najbardziej zmysłowych, mimo pozornej niewinności, w całym filmie „Chłopi”. Oto Jagna, jeszcze niepoślubiona staremu Borynie, odpoczywa na polu, łapiąc wyciągniętą do góry ręką nitki babiego lata. Być może to jest właśnie moment, kiedy przechodzący obok Antek zobaczył tę znaną mu przecież od dawna dziewczynę w zupełnie innym świetle i zakochał się w niej po uszy. Jeszcze nic ich nie łączy, być może sami jeszcze nie widzą, że to początek wielkiej tragicznej miłości – my widzowie już to przeczuwamy.
I ten obraz, jak wiele innych Chełmońskiego, utrzymany jest w delikatnych barwach, współgrających z jesiennym czasem babiego lata. Jedynie żółta chustka leżącej na plecach bosonogiej dziewczyny tworzy barwny akcent. Co czujemy patrząc na „Babie lato”? Spokój. Rozmarzona dziewczyna błądzi myślami gdzieś daleko od widocznych w tle ludzi i bydła. Widoczny na drugim planie czarny piesek zdaje się pilnować, aby nikt nie przerwał jego pani tej chwili relaksu.
„Babie lato”, młodsze od „Bocianów” o ćwierć wieku powstało po pobycie malarza na Kresach niedługo po ukończeniu monachijskich studiów. Nie bardzo się spodobało warszawskim krytykom przyzwyczajonym do innych bohaterek w malarstwie. Zamiast uduchowionej panny pastuszka i to na dodatek z brudnymi stopami? Prozaiczna wieś, a nie romantyczny dworek? Realizm bez pudrowania pokazujący prawdziwych ludzi dopiero torował sobie drogę do polskich galerii sztuki…
„Czesząca się” Władysław Ślewiński (1897)
I znowu scena z Jagną, która rozczesuje swoje długie blond włosy. Antek jest w więzieniu, ciężko pobity Boryna dogorywa w łóżku, w domu coraz bardziej szarogęszą się Hanka i Kowal. Niemal uwięziona w pokoju z chorym mężem Jagna nie ma ochoty go pielęgnować; nigdy go nie kochała, a co czuje teraz, zdradza jej wzrok.
U Ślewińskiego jest zupełnie inaczej, nie grają złe emocje, obraz emanuje leniwą zmysłowością. Rudowłosa kobieta siedzi w bieliźnie na łóżku, przed nią leży okrągłe lusterko, w którym odbija się fragment czyjejś twarzy, być może artysty, który uchwycił tę bardzo intymną chwilę. Wrażenie wejścia w świat „Czeszącej się” potęguje nietypowe skadrowanie – Ślewiński jakby przybliżył modelkę do oglądającego ukazując jedynie ciasny fragment pomieszczenia. Nie wiadomo, kim była sportretowana kobieta, być może to rosyjska malarka Eugenia Szewcow, późniejsza żona artysty. Malarz kilkakrotnie ją uwiecznił w takich właśnie pozornie zwyczajnych codziennych sytuacjach. Oglądając obraz nie sposób nie pomyśleć o twórczości Toulouse-Lautreca, a przede wszystkim Degasa (który dziewięć lat wcześniej namalował siedzącą tyłem na łóżku nagą „Czeszącą się kobietę”)
Jeden ze znawców sztuki tak opisał obraz: „akt kobiety przed lustrem czeszącej wspaniałą falę rudoblond włosów. Padało na to charakterystyczne, ogrodowe światło. Syrena w akwarium!”. Rzeczywiście, opadające kaskadą gęste pukle i – poza miedzianą plamą włosów – utrzymana w zieleniach kolorystyka mogą się kojarzyć z podwodnym światem. „Czeszącą się” Ślewiński namalował w 1897 roku w Paryżu, gdzie mieszkał kilka lat studiując malarstwo, między innymi u Gauguina.
„Z chrustem” Julian Fałat (1913)
Zima, drugi tom epopei Reymonta, to – wbrew pogrążonej w letargu przyrodzie – czas wielkich namiętności. Poślubiona Maciejowi Jagna romansuje z jego synem. Emocje aż kipią, bo o zdradzie dowiadują się stary Boryna i Hanka. Wygnana przez Macieja rodzina Antka mieszka w biedzie u ubogiego teścia Bylicy.To właśnie Hanka przedziera się mozolnie przez zaspy śniegu w scenie zainspirowanej obrazem Juliana Fałata „Z chrustem”. Być może wraca z poręby, która niebawem stanie się powodem sporu wsi z dziedzicem. Do tej pory zahukana i bezbarwna zdradzana żona zaczyna sobie zdawać sprawę, że Antek jest w gruncie rzeczy słabym człowiekiem i nie może już na niego liczyć. Bierze więc sprawy w swoje ręce, czym zdobywa uznanie Boryny. Właśnie od spotkania w śniegu Maciej zaczyna inaczej patrzeć na Hankę; dostrzega w niej silną kobietę i – chyba jedyną – swoją sojuszniczkę.
Krakowski artysta Julian Fałat był zakochany w górskich pejzażach i wielokrotnie je malował, najchętniej zimą. Często w tym celu odwiedzał Zakopane, a przez kilka lat mieszkał i tworzył w Bystrej niedaleko Bielska-Białej. Mam wrażenie, że był zafascynowany tysiącem odcieni śniegu, które starał się uchwycić na swoich obrazach. Chociaż motyw śniegu malował Fałat wiele razy, kiedy przyjrzymy się dokładniej poszczególnym obrazom, dostrzeżemy różnice. Raz szarobiała pokrywa dławi ziemię, innym razem śnieg radośnie skrzy w słońcu, a czasem już wiosennie topnieje.
Chociaż Fałata kojarzymy głownie z akwarelami, „Z chrustem” to obraz olejny na płótnie. Jak wynika z podpisu, Fałat namalował go w ukochanej Bystrej. Widoczna na pierwszym planie kobieta niesie owinięty chustką chrust, czyli nieduże gałązki (które zgodnie z prawem chłopi mogli brać sobie za darmo z pańskiego lasu, ale tylko z ziemi, nie wolno ich było ścinać). W tle widać góry, las i wiejskie chałupy. Obraz utrzymany jest w stonowanej kolorystyce, z niebieskościami i szarościami kontrastuje tylko czerwona odzież kobiety na pierwszym tle.
Sztuka na ekranie
Oglądając po raz pierwszy film „Chłopi” nie wychwyciłam oczywiście wszystkich obrazów, które się w nim znalazły (i wątpię, by nawet znawca tematu był w stanie to zrobić, o ile śledził wartką akcję). Jest ich kilkadziesiąt, jeśli nie więcej. Nie wszystkie znam; niektóre pojawiają się zresztą na ekranie na moment. Ich obecność w filmie tworzy wspaniały klimat polskiej wsi w jej najpiękniejszej odsłonie. Twórcy filmu sprawili mi niesłychaną przyjemność, filmując moją ukochaną książkę w tak wysmakowany plastycznie sposób. Mam nadzieję, że ta interpretacja powieści Reymonta trafi do serc widzów na całym świecie i oczywiście trzymam kciuki za Oskara.
W nagłówku artykułu – obraz Józefa Chełmońskiego „Burza” z 1896 roku, który również znalazł się w ekranizacji. Obraz można oglądać w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jeśli interesują Cię malarstwo, architektura, muzea – artykuły na ten temat znajdziesz pod tagiem