Od dwóch lat Bullet Journal pomaga mi zorganizować codzienność. BuJo jest bardzo kreatywną metodą planowania. I wcale nie chodzi o ozdabianie notesu – mam na myśli nieszablonowe podejście do zarządzania czasem.
Jesienią 2015 roku przesiadłam się z planera na Bullet Journal i z okazji tego jubileuszu postanowiłam trochę opowiedzieć o dwóch latach doświadczeń z tym systemem. Co się sprawdziło, z czego zrezygnowałam, co dalej z moim BuJo?
Moja bujohistoria
Często pytacie, dlaczego wybrałam taki system planowania i jak to się zaczęło.
Przez wiele lat korzystałam z kalendarzy. Początkowo były zupełnie zwyczajne – przeważnie reklamówki różnych firm otrzymane w pracy. Służyły mi tylko do zapisywania terminów (spotkań, wizyt lekarskich itp.), czasem ważnych wydarzeń z życia.
Kiedy pojawiła się pierwsza edycja Pana Kalendarza, zaprojektowanego przez grupę grafików – zgodnie z sugestią autorów spersonalizowałam go, ozdabiając zdjęciami, napisami, wklejanymi pamiątkami. Po raz pierwszy poczułam wtedy więź emocjonalną z kalendarzem. Mojego Pana Kalendarza widać na górnym zdjęciu, możesz go też zobaczyć na stronie niemieckiego pasjonata notesów, Christiana. Mimo, że ten kalendarz był już bardzo „mój”, wciąż ograniczał mnie narzucony layout.
Potem nastąpił pierwszy powiew wolności – kalendarz, w którym samodzielnie trzeba było sobie wpisać daty. Oto mogłam zacząć planować nie pierwszego stycznia, ale wtedy, kiedy kalendarz kupiłam, czyli jesienią. Kolejnym krokiem były planery do samodzielnego wydruku – kartki wpinałam do segregatora. Wtedy właśnie pojawił się u mnie system kwadracików (bulletów) z zadaniami od odhaczania.
Zastanawiałam się co zrobić, abym to ja decydowała, ile miejsca na notatki danego dnia potrzebuję. Szukając informacji w Internecie, trafiłam na Rydera Carrolla i jego prosty, wygodny system. Wzięłam pierwszy lepszy zeszyt, pisak i… po prostu zaczęłam testować Bullet Journal.
Jak zacząć prowadzić Bullet Journal. Wszystko, co trzeba wiedzieć, aby wystartować (i poradnik do pobrania w prezencie).
Pierwsze miesiące z Bullet Journalem
Od jesieni 2015 roku przez kilka tygodni miałam równocześnie mój stary planer, zeszyt z Bullet Journalem i – kupiony spontanicznie – kalendarz Moleskine z Małym Księciem. Żonglowałam trzema systemami, porównywałam je ze sobą, aż w końcu zorientowałam się, że planer i kalendarz leżą w kącie, a ja na co dzień korzystam z BuJo. Zainwestowałam więc w porządny notes (modny wówczas Leuchtturm1917) i od marca 2016 oficjalnie bulletjournaluję.
Początkowo wiernie trzymałam się systemu Carrolla, miałam klucz i indeks, kolekcje prowadziłam na bieżąco i byłam pewna, że jeden jedyny notes zastąpi mi wszystkie dotychczasowe.
Niech żyje BuJo!
Krok po kroku Bullet Journal nie tylko zmienił mój sposób zarządzania czasem, ale także – w pewnym sensie – moje życie. Najpierw zaczytywałam się w bulletjornalowych blogach i międzynarodowej grupie fejsbukowej Bullet Journal Junkies. Tym samym stałam się jedną z prekursorek bulletjournalingu w Polsce.
BuJo zmotywowało mnie do pracy nad charakterem pisma, a z miłości do pisania, notesów i piór wiecznych powstała kolejna, moja własna grupa Kochamy Pismo Ręczne. Wirtualne znajomości zaczęły się przenosić do realnego świata. A blog, który czytasz, planowany jako rysunkowy, znacznie poszerzył tematykę. Podobnie zresztą jak moje konto na Instagramie.
Moich pięć Bullet Journali
Przez te dwa lata zapisałam cztery notesy – niedawno zaczęłam piąty. Pierwsze trzy (Leuchtturm1917, Oxford Business i Nuuna) opisałam w oddzielnym artykule. Potem był Paperblanks, a od miesiąca moją codziennością pomaga mi zarządzać notatnik Scribbles That Matter (w tym wpisie porównałam go z Leuchtturmem).
Każde BuJo prowadziłam inaczej. Mój system planowania ewoluował i przeszłam dość długą drogę od pierwotnego systemu Rydera Carrolla. Po roku bulletjournalowania zdecydowałam się na system hybrydowy, zostawiając w Bullet Journalu tylko aktualne sprawy, a wszystko co długoterminowe (przede wszystkim kolekcje) przerzucając do segregatora. Zrezygnowałam z klucza i indeksu (a co za tym idzie, z numeracji stron). Eksperymentowałam z tygodniówkami. Odpuściłam sobie modne dodatki, jak „wyrażanie wdzięczności” czy tabelki zmieniające nawyki – bo to się u mnie nie sprawdza. Zmierzam ku coraz większej prostocie i minimalizmowi.
Szukając świętego Graala
Szybko zorientowałam się, że podstawowym kryterium przy wyborze notesu jest dla mnie papier. Nie może przebijać ani prześwitywać, powinien być gładki (ale nie za śliski) i jasny (ale nie rażąco biały). Strasznie wymagająca ze mnie notesomaniaczka!
Poszukiwania „świętego Graala”, czyli najlepszego notesu, znalazły odbicie w trzech edycjach Wielkiego Testu Papierów (tu jest pierwsza, tutaj druga, a tu trzecia). Czy znalazłam ideał? Nie wiem, czy takowy w ogóle istnieje. Ale specjalnie mnie to nie martwi, bo przecież chodzi o to, aby gonić króliczka, a testowanie wciąż nowych notatników to dla mnie ogromna przyjemność.
Wszystko w jednym?
Kiedy pod koniec ubiegłego roku pisałam pierwszy post o BuJo, jeszcze wierzyłam naiwnie, że uda mi się nim zastąpić zyliony notesów. Próbowałam gromadzić wszystko w jednym miejscu, ale szybko się okazało, że po pierwsze, jest to szalenie niewygodne, a po drugie… jakoś trzeba zużyć te wszystkie cudowne notatniki, które trafiają w moje ręce. Moją kolekcję notesów przedstawię w osobnym artykule – już niedługo. Ale już teraz mogę napisać, że mam na przykład oddzielne zeszyty do nauki rosyjskiego, do kaligrafii, do ćwiczenia pisma odręcznego, do kursów i webinarów.
Jaka jest Twoja bujohistoria? Napisz w komentarzu, chętnie przeczytam! A może wolisz tradycyjne planowanie w kalendarzu?
Ja zaczęłam interesować się BuJo w grudniu 2016 roku, więc niedługo minie 12 miesięcy z tym systemem. Na początku zachlysnelam się wszystkim, kolekcjami, trackerami, zdobnictwem… Po urodzeniu dziecka w czerwcu br. mój Bullet Journal to w końcu minimalizm w czystej postaci. Obecnie planuję w rollsnote i jestem bardzo zadowolona, szczególnie z elastyczności zeszytu oraz rozstawu i koloru kartek i kropek 🙂
Oj tak, jest taki etap, że człowiek czerpie z tego bogactwa inspiracji jak szalony, kopiuje, sprawdza… A potem zaczynamy rozumieć, co jest nie w naszym stylu, a co pasuje.
Fajnie, że Rolls Ci pasuje, bardzo sympatyczny zeszyt! Pozdrawiam!
Ciekawy wpis. Podoba mi się, że nie bałaś sie zmian. Inspirujesz jak zawsze <3
Dziękuję:) W bulletjournalingu taka odwaga to nic specjalnego, bo większość osób testuje różne rozwiązania – w końcu chodzi o to, aby bujo jak najbardziej spersonalizować. Bo ma działać i już! 😉
Już tyle czasu? Niesamowite!
Szybko zleciało, ale to prawda: dwa lata 🙂